Zabrat, Rakoń i wyrównanie rachunków z Wołowcem!


Chyba jeszcze nigdy nie miałam weny o górskiej wędrówce, zanim jeszcze na nią pojechałam. Tym razem jest inaczej, ponieważ na okno pogodowe czekam już drugi tydzień i jestem tak żądna jesieni w Tatrach, że niebawem zwariuję z niedoboru gór. Także za równe 2 dni wyjeżdżam w Tatry, na całkiem klasyczny szczyt od zupełnie nieklasycznej strony. Czy wszystko pójdzie po mojej myśli? Czy widokowe nowości zaspokoją oczekiwania?
Mam to okno pogodowe w niedzielę i z niecierpliwości startuję z BB o 5:00. Chociaż prognozy nie przewidywały całodziennego „blue sky”, to jadę z nastawieniem – biorę co będzie. Rano jeszcze ciemno, zimno i głucho, więc trasę samochodem pokonuję trochę na nieświadomce. Przed 7:00 parkuję pod pensjonatem Šindľovec w Zverovce i czym prędzej rozpoczynam marsz, co by się rozgrzać przy temperaturze 4°C.


Start
Na początek obieram szlak żółty, którym będę podążać przez Dolinę Łataną. Przez las nie prowadzi nic innego jak droga asfaltowa, a ponieważ biegnie wzdłuż potoku, to nieco ciągnie po rajtach. Chronię także uszy przed chłodem i szybkim tempem zdobywam kolejne metry. Szlak prowadzi umiarkowanie pod górę, ale ponieważ idę szosą, to kompletnie nie odczuwam zmiany wysokości. 

Słońce powoli ogrzewa grzbiety
Asfaltem przez Dolinę Łataną
Po 45 minutach docieram do pierwszego rozstaju w dolinie i zmieniam szeroką asfaltówkę na poczet wąskiej leśnej ścieżki. Od razu robi się górsko, a nogi same rwą do przodu. Oj brakowało mi trekkingu i aktywności na wolnym powietrzu! Ścieżka wciąż nieznacznie pnie się w górę i w zasadzie nie pozwala się zmęczyć. W lesie robi się odrobinę cieplej, a gdzieniegdzie odsłonięty teren potwierdza, że jest już jesień. 

Grzybek z altanką
Leśna ścieżka
Jesienne kolorki
Po kolejnych 30 minutach niewymagającej wędrówki znajduję się przy następnej krzyżówce. Tutaj mam do wyboru żółty szlak na Zabrat i zielony na Grzesia. Jako że w dniu dzisiejszym czas mam mocno ograniczony, skracam trasę jak tylko się da, czyli idę w prawo na Przełęcz Zabrat. Wciąż wąska ścieżka prowadzi początkowo lasem, by z czasem zmienić się w zakosy po odkrytym terenie. Całość jest jednak niewymagająca i przyjemnie męcząca (o ile da się przyjemnie zmęczyć 😜). Niebawem pojawiam się w Zadniej Dolinie Łatanej, gdzie otoczona jestem przez rude grzbiety. Krajobraz po prawej stronie czaruje, podczas gdy ten po lewej niepokoi. Dostrzegam jak z każdą minutą ciemne chmury zaczynają pochłaniać grzbiety w mroku. Czy zdążę osiągnąć przełęcz nim na dobre się pochmurzy? 

Zadna Dolina Łatana
W kierunku Przełęczy Zabrat
Nad Grzesiem kłębią się już chmury
Ruszam przyjemną ścieżką, trawersując zbocze. Ciemne chmury wciąż się przewalają, ale idę bez spiny. Dzisiaj postanowiłam, że wezmę co los da i wykorzystam taką, a nie inną pogodę. Na końcówce podejścia na przełęcz zdecydowanie opadam z sił, ale szkoda zatrzymywać się tuż pod siodłem, więc wykorzystuję ostatnie pokłady energii, by dostać się na Zabrat. Kiedy już staję na wysokości 1656m n.p.m. jak głupia lecę na przeciwną stronę grzbietu. Podczas gdy chmury przewalają się przez masyw Rakonia i Wołowca, po prawej stronie króluje błękitne niebo. Słowackie Tatry Zachodnie połyskują w porannych promieniach słońca, a ja nie mogę się napatrzeć na ten nieskazitelny widok. Trzy Kopy, Pachola, Spalona robią na mnie tak imponujące wrażenie, że stoję z otwartą gębą i uśmiecham się do siebie jak głupia. Miałam od początku przeczucie, że ta przełęcz będzie fajna, ale żeby aż tak perfekcyjna? Do tego dodajmy, że nie jest skomplikowanym wyczynem górskim, więc każdy człowieczek może sobie ot tak z palcem w nosie wyjść i podziwiać 😍

Pierwsze spojrzenie – Trzy Kopy, Banówka, Pachola, Spalona
Pachola, Spalona, Mały Salatyn i Salatyn
Trzy Kopy i Banówka z bliska
Rohacze w towarzystwie Wołowca w chmurach
Po obfotografowaniu każdego centymetra krajobrazu siadam na trawie, by w końcu dać coś żołądkowi do przetrawienia. Siadam nieco z boku, wśród kosówki, która skutecznie osłania mnie przed chłodnym wiatrem. Odpływam we własnych myślach, jak przyjemnie jest być w Tatrach już o godzinie 9:00 i to jeszcze w tak przyjemnych okolicznościach przyrody, podczas gdy połowa społeczeństwa dopiero wstaje z łóżka. Nagle zostaję na Zabracie sama, a ja mam to, na co polowałam od samego początku. Samotna ławeczka na przełęczy stoi zupełnie pusta i dokładnie w tym jednym kadrze zawiera się całe piękno i cała prostota tego miejsca. Ktoś chciałby się przysiąść? 😊

Ławka z widokiem!
Grzybek szlakowy
W kierunku Rohaczy
Po przerwie czas ruszać w drogę. Zabieram się za następny cel - Rakoń, na który wciąż będę podążać szlakiem żółtym, a i pogoda robi się bardziej przystępna. Po złowrogich chmurach nie ma póki co śladu, więc w dobrym humorze zdobywam kolejne metry. Podejście jest umiarkowane, szerokie, aczkolwiek droga pokryta jest w dużej mierze drobnymi kamyczkami. W niczym to jednak nie przeszkadza i ze spokojną głową można podziwiać otaczające krajobrazy. A jest co oglądać – Osobita, Grześ, Zabrat i wszystkie inne grzbiety powoli pokrywają się rudością. 

Już po kilku krokach ponad przełęczą
Sedlo Zabrat i Zadni Zabrat
Kolorki na prawo
Kolorki na lewo
Długi Upłaz
Wciąż w otoczeniu kosówki wolnym krokiem zmierzam w górę. Na szczycie widać już pierwszych zdobywców, a ja zastanawiam się jak gęsto będzie na szlaku granicznym. Póki co spotykam samych Słowaków, a kalkulując że ludziki z Siwej Polany ruszyły o podobnej porze, to teraz dopiero kończą marsz Chochołowską. Ależ to jest przytłaczająca dolina. Po 2 godzinach byłam już na 1656m n.p.m., a tam dopiero człowiek dokulałby się na polankę. 
Na podejściu na Rakoń czuję się nieco gorzej, gdyż zaczyna pobolewać mnie brzuch. Spodziewam się, że może być ciężko i cały czas liczę na tabsa przeciwbólowego, gdy wtem przypominam sobie, że już mam w sobie wiśniówkowe procenty. Damn it! Teraz pozostaje mi znieczulać się tylko wódką 😉 Póki co jednak wszystko jest do zniesienia, a raczej ja staram się skupiać na widokach, na tym że pogoda siadła, że jestem w Tatrach, że jest jesień, i że wszystko jest takie cacy 😃

Grześ i Bobrowiec z podejścia
Cisnę na Rakoń!
Tuż przed wierzchołkiem coraz częściej spoglądam na prawo, co z widocznych szczytów można by było zrobić. Wiadomo nie dziś, ale w ogóle. Tatry Zachodnie nieco zaniedbałam i o ile polskich szczytów nie ma wiele i prawie wszystkie mam już „zaliczone”, o tyle w słowackiej części prawie wszystko jest dla mnie nowe. Najbardziej kusi mnie Smutna Przełęcz i nie z powodu nazwy, ale z powodu jej położenia. Przełęcz można by machnąć przy okazji innego okolicznego smakołyka i taki plan oraz wiele innych składa się powolutku w mojej głowie. Po wszystkich kontemplacjach, rozmyślaniach i podziwianiach, na szczyt Rakonia docieram po 30 minutach, czyli o godzinie 10:00. Na wierzchołku jestem samiuteńka, ale to akurat jak najbardziej na plus. Z polskiej strony nie widać żywej duszy, przede mną nikt, za mną nikt. To się nazywa okno zdjęciowe 😉

Rakoń - 1879m n.p.m.
Smutna Przełęcz
Długi Upłaz, Grześ i Bobrowiec
Smutne Sedlo, Tri Kopy, Hruba Kopa, Banikov
Na Rakoniu ostatni raz byłam dokładnie rok temu z widocznością jak żyleta. Dzisiejsze warunki pozwalają na oglądanie tylko zachodniej i północnej strony, natomiast całkowicie zasłonięty mam wschód ze wszystkimi wierzchołkami Tatr Wysokich. Póki co mogę sobie je jedynie wyobrazić i liczyć na cud na Wołowcu. A cud będzie potrzebny, bo na razie jedyne co widzę to przelewającą się chmurę, która całkowicie zasłania szczyt. Powiedziałam biorę co los da i tego się dziś trzymam, więc koniec marudzenia. Ruszamy w kierunku Wołowca... 

Na szlaku taki warun
Obecnie podążam szlakiem niebieskim i po 10 minutach mijam Przełęcz Zawracie. Odtąd zaczyna się podejście właściwe na Wołowiec i faktycznie zaczynają dziać się małe cudeńka. Chmury raz po raz śmigają poprzez grzbiet, tak że widoki ukazują się coraz częściej. Cieszy mnie to niezmiernie, bo pojawia się nadzieja na niemglisty dwutysięcznik, jednak obecnie na podejściu mam inne zmartwienia niż obecność kłębiaków czy pierzaków. Wspomniany upierdliwy ból brzucha zaczyna się konkretnie nasilać, tak iż całkowicie opadam z sił. O tabletce mogę pomarzyć, więc idę jak ten boroczek nóżka za nóżką, kijek za kijkiem. W pewnym momencie już gadam do siebie niczym wariatka „dasz radę” i zdobywam te swoje dwa tysiące niczym najwyższą górę świata. Podejście jest dla mnie okupione olbrzymim wysiłkiem, ale nie poddaję się. Oddycham, spinam się i prę, prę coraz wyżej, żądna sukcesu tej ekspedycji. Nie ma mowy, nie poddam się

Nadzieja na przejaśnienie
Rakoń
Chmurzaste cuda – Rakoń i Osobita
Cztery Rohackie Plesa
Kiedy po 30 minutach staje na szczycie Wołowca czuje w sobie moc! Ta walka dodała mi niekończące się pokłady sił. Na wierzchołku zastaję póki co chmurę i kilkoro słowackich wędrowców. Zrzucam plecak, siadam na pachołku granicznym i obserwuję zmieniający się z sekundy na sekundę krajobraz. Oddycham głęboko, dużo głębiej niż zwykle i patrzę. Patrzę wszędzie, nawet na te wschodnie mgły, bo i one mają w sobie jakiś urok. Staram się dostrzec każdy szczegół na szczycie, zapamiętać każdy milimetr krajobrazu. Kiedy spokojnie obserwuję, czy Tatry Wysokie będą łaskawe się ukazać, a w między czasie ustawiam się tyłem do słońca, co by może jakie widmo upolować, nagle po przeciwnej stronie zaczynają dziać się cuda. Niespodziewanie spomiędzy chmur wyłania się błękitne niebo oraz kolejno szczyty górujące na Rohacką Doliną. Nieco później wychylają się nieśmiało Rohacz Ostry i Płaczliwy, by po chwili wszystko zniknęło w mroku...

Szczyt zdobyty!
Mglisto
Grzbiety pod osłoną chmur
Zaczyna się…
Trzy Kopy, Hruba Kopa, Pachola i Spalona wyłaniają się zza chmur
Pachola, Spalona, Salatyn, Salatyński Wierch oraz Brestowa
Rakoń, Zabrat i Osobita
Fotka z mini widokiem, a przynajmniej z przejaśnieniem
No i dupa 😉
Tatliakowa Chata pośród rudości
Rude grzbiety
Rohacz Ostry i Płaczliwy
Siadam nieco poniżej szczytu z widokiem na zachód, tak iż mam i osłonę przed wiatrem, i lepsze widoki. Jest jakoś tak ładnie tutaj i czuje w końcu to, czego brakowało mi od przeszło miesiąca, bo dokładnie tyle nie było mnie w Tatrach. Widzę góry, jestem w górach, czuję w sobie siłę. Czuję jeszcze mocniej niż zawsze, jak bardzo jestem uzależniona od gór, jak bardzo pozytywnie wpływają na moje samopoczucie. Może to ta mniejsza ilość tlenu, a może po prostu ta bliskość nieba? 

Zahipnotyzowana…
Na Wołowcu spędzam bitą godzinę i gdyby nie to, że czas mam wyliczony co do minuty, posiedziałabym i drugą. Kiedy w końcu zbieram się do zejścia, mocno się ochładza, więc solidnie opatulam się chustą. Powrót przebiegać będzie tym samym szlakiem aż do Przełęczy Zabrat, a potem dla odmiany Doliną Rohacką aż do samochodu. Pierwsze zejście nie obfituje w żadne trudności techniczne, pomimo iż myślałam, że piarg będzie uciekał spod nóg. Nic takiego na szczęście nie ma miejsca i sprawnie tracę kolejne metry wysokości. Mniej więcej w połowie stoku Wołowca zbaczamy na momencik ze szlaku, a wszystko to dla spektakularnego zdjęcia. Bardzo spodobał mi się jeden rudy występ i mam zamiar go nieco wykorzystać. 

Bohater zamieszania
Efekt…wolność!
Im jestem niżej, tym robi się cieplej. Pogoda się zdecydowanie zmienia i zamiast błękitnego nieba z dużą ilością przelewających chmur, robi się duszno, a ciemne kłęby osiadają na większości szczytów zarówno po wschodniej, jak i zachodniej stronie. Za plecami zostaje zdobyty Wołowiec, a ja jestem coraz bliżej Rakonia. 

Trzydniowiański i Kończysty
Rakoń
Wołowiec 
Zejście z Rakonia pośród kosówki mija dość szybko, a na szlaku jest coraz mniej osób. W dół praktycznie nie schodzi nikt (większość Słowaków poleciała na Rohacze), natomiast by iść do góry godzina już jest zbyt późna. Dokładnie 30 minut zajmuje mi droga ze szczytu na Zabrat, a tam zastaję zgoła odmienne warunki od tych porannych. Ciemne chmury przyćmiewają nieskazitelny krajobraz, a zamiast błękitnego nieba wita mnie szaro-bure otoczenie. Siadam dosłownie na chwilę na ławce, po czym uciekam w kierunku Doliny Rohackiej. 

Zejście na Zabrat
Pogoda się raczej popsuła
Granica chmur
Obieram szlak czerwony, który jest wąską ścieżką pośród kosodrzewiny. Z każdym pokonanym metrem w dół, robi się cieplej i nawet pojawia się słońce. Droga prowadzi zakosami, dzięki czemu szybko tracę wysokość i dokładnie po tabliczkowym czasie 30 minut docieram pod Tatliakową Chatę, zwaną również Bufetem Rohackim. Chata nie oferuje noclegów, posiada tylko jadalnię, gdzie można się posilić tudzież napić. Położona jest nieopodal niewielkiego jeziorka – Tatliakove Pleso, na końcu Doliny Rohackiej, a doskonale widać ją było zarówno z Wołowca, Rakonia, jak i Przełęczy Zabrat. Jeszcze milsza była myśl, że znajduje się tak niedaleko i nie będzie mnie czekało żadne skomplikowane ani ostre zejście. Pod chatą postanawiam zrobić sobie przerwę na posiłek, a później udaję się jeszcze nad jezioro. Staw jest maleńki, choć przy lepszej pogodzie jezioro zapewne oferuje okazalszy widok, niemniej jednak jest dość urokliwym miejscem.

Czerwony szlak tuż pod Zabratem
Tatliakova Chata
Tatliakove Pleso
Do samochodu pozostaje 1h 30minut marszu, a startuję dokładnie o 14:00. Szlak czerwony to nic innego jak asfalt poprowadzony wzdłuż Rohackiej Doliny, ale przyznam całkiem widokowy asfalt. Dlatego jakby ktoś chciał powtórzyć moją dzisiejszą pętelkę to polecam Rohacką w górę, natomiast Łataną w dół, gdyż schodząc bez różnicy, czy mamy widoki za plecami czy nie. I tak pod pensjonatem Šindľovec kończy się moja wędrówka - jakże intensywna widokowo, i lekka kondycyjnie. 

Dolina Rohacka
Całkiem widokowa asfaltówka
Pamiętam jak rok temu pojechałam w październiku w Tatry, by pławić się w rudościach. Wtedy trasa Grześ-Rakoń-Wołowiec była cała biała, a Wołowca nie dane mi było zdobyć. Rok później bogatsza w doświadczenie, wybieram zupełnie inną opcję, zamiast nabijać puste kilometry Doliną Chochołowską. Był to najlepszy możliwy wybór i trasa która mogła mieć około 30km, wyniosła 18km. Do tego widokowy Zabrat, rudy Rakoń i gra chmur na Wołowcu dopełniły definicję szczęścia. Nie chcę nikogo zniechęcać do polskich tatrzańskich dolin, ale po polskiej stronie zdecydowanie wieje nudą. Mowa tu oczywiście o Tatrach Zachodnich, które po „naszej” stronie trzeba zdobywać po wcześniejszym przejściu Doliny Kościeliskiej, bądź Chochołowskiej. Raz czy dwa jest nawet przyjemnie, ale kiedy ma się chrapkę na kolejny szczyt i znowu pojawia się myśl o tych pustych 16 kilometrach, to głowa zaczyna pobolewać. Do czego zmierzam. Na Słowacji dolin mamy do wyboru znacznie więcej i są zdecydowanie krótsze. Poza tym więcej szczytów mają również Słowacy, więc kalkulacja wydaje się być oczywista 😏 Dzisiejsza trasa była nowa i bardzo widokowa, co dało mi podwójną satysfakcję. Pomimo że rok temu byłam na Rakoniu, to ten dzisiejszy był zupełnie inny i niesamowicie zaskakujący. Olbrzymią frajdę sprawia mi eksplorowanie nieodkrytych zakątków lub tych rzadziej odwiedzanych, bo po prostu tak mam, że gdzie wszyscy to ja w drugą stronę 🙊


A.N.
25.09.2016



2 komentarze:

  1. Smutna Przełęcz czeka na okazję odwiedzenia Rohaczy?

    Chmury nawet nie takie złe były, pokazały sporo ładnej okolicy, a przecież mogło wszystko schować :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bingo! Chodzi dokładnie o Rohacza Płaczliwego. Nie raz się przekonałam, że chmury "robią robotę", więc jak najbardziej na plus :)

      Usuń